Aktualności
Krakusy moje kochane (cz.4)
Do Daleszyna zjechała spora część wysiedleńców, także tych, którzy nie mieli z tą miejscowością nic wspólnego. Inni wracali po prostu na swoje włości objęte w zarządzanie na czas wojny przez niemieckich gospodarzy. Powiatowy Urząd Ziemski w Gostyniu oddał w zarząd dziadkowi Władkowi gospodarstwo w Daleszynie, należące podczas wojny do Emila Reimanna I. Z dnia na dzień dziadek objął zarząd, a wszystkich Niemców mieszkających dość licznie w Daleszynie zgromadzono w jednym budynku i kazano szykować się do wywiezienia z terenu Polski do Niemiec.
Musieli czekać na powrót do Niemiec dość długo. Pan Reimann, jak się okazało dobry człowiek, odwiedzał moją rodzinę dość często. Chciał przekazać babci beczki z żywnością zakopane w stodole w sianie, ale cały dobytek rozkradziono wraz z inwentarzem. Gdy tylko Niemcy opuścili gospodarstwa, a nie zdążyli na nich nastać nowi zarządcy, mieszkańcy rozkradli wszystko co miało jakąkolwiek wartość, nawet zastawy kuchenne. Wręcz wydzierano sobie wzajemnie wszelkie poniemieckie dobra. Była bieda, był czas pierwszych powojennych rozliczeń, liczyło się dobro tylko własne. Wysiedleńcy byli znowu traktowani jak obcy, mający swoje ziemie w innych miejscowościach, po co zatem zawitali do Daleszyna?
W tamtym czasie, nowo przybyłym bardzo pomógł mieszkaniec Gostynia, pan Ratajczak. Właściciel sklepu spożywczego przy ulicy Kolejowej (sklep z „kachelkami” jak mawiali beneficjenci tego szczodrego człowieka) wydawał racje żywnościowe wracającym z wysiedlenia rodzinom. Mąka w workach, ziemniaki i inne. Babcia Rozalia zawsze powtarzała, że był to dobry człowiek.
Ale wrócić należy choć na chwilę do pana Reimanna. Wraz z nim na wywiezienie oczekiwała jego synowa z małą córeczką. Miała na imię Hulda i była córką młynarza Oskara Klimpla z pobliskiego miasta, który w czasach wojennych został mianowany burmistrzem komisarycznym w Gostyniu.
Otóż głód sięgnął także rodzinę pana Reimanna. Poprosił on moją babcię Rozalię by przyjęła Huldę na służbę, w zamian za jedzenie. Babcia przyjeżdżając z wysiedlenia była w ciąży, a w grudniu urodziła córkę, potrzebowała zatem pomocy przy dzieciach i w gospodarstwie. Niestety szybko okazało się, że młoda kobieta nie nauczona pracy, nie nadawała się do pomocy. Wkrótce po tym Niemcy wyjechali z Daleszyna, ale we wspomnieniach mojej babci pozostawał głęboki szacunek dla pana Emila, a on sam jeszcze wiele razy odwiedzał Pilchów.
W Daleszynie moi krewni mieszkali jeszcze przez cztery lata. W międzyczasie urodziło się kolejne dziecko, mój ojciec Andrzej.
W 1949 roku wspomniany już wcześniej Powiatowy Urząd Ziemski nakazał opuścić majątki zarządzane przez wysiedleńców i wracać na „swoje”. W ich miejsce na gospodarstwach osadzono rodziny przybyłe z terenów górskich. Niestety, jak już pisałam, nie było do czego wracać. Poza kiepskimi nieurodzajnymi, zaniedbanymi ziemiami, nie było nic.
Wszystkich przybyłych, a było to kilka rodzin, umieszczono w budynkach przy majątku dworskim, w tak zwanych czworakach. Każda rodzina dostała jedną izbę. Pamiętam jeszcze jeden z tych budynków, jako dziecko często tam bywałam, pamiętam także resztki pieca chlebowego.
Nie było żadnych perspektyw by zmienić miejsce zamieszkania. Dopiero lata pięćdziesiąte przyniosły zmiany w rolnictwie i powstały spółdzielnie. Jako wkład członkowski wnoszono do nich ziemie, a w zamian dzielono między członków plony. To wtedy moja rodzina podjęła się budowy domu, w którym mam ogromny zaszczyt mieszkać do dziś.
Wielką radość przyniosły mi te publikacje. Wszystko to odbyło się z ogromnym udziałem mojej mamy, osoby o szczególnej pamięci i tak jak ja chcącej zachować te ważne wspomnienia dla kolejnych pokoleń. Jestem zaledwie pośrednikiem w całym tym procesie. Ubrałam w słowa to, co nazwać trzeba było.
By pamięć szczodrze zachowano
By nieskrywana między ludźmi płynęła
Ku pamięci mojej ukochanej babci Rozalii Pilch
Tekst: Izabela Krzyżostaniak